Dzień 3 Great Ocean Road + troszkę Melbourne
Kolejny dzień przyniósł wczesną pobudkę, gdyż jadę na wycieczkę na słynną Great Ocean Road. GOR to 243 km trasy wzdłuż południowego wybrzeża stanu Victoria. Zaczyna się 100 km na zachód od Melbourne. Droga powstała przede wszystkim po to, by połączyć nadmorskie miejscowości w tym rejonie – przed jej powstaniem aby dostać się z jednej do drugiej należało wjechać tak głęboko w ląd, że podróż często zajmowała dwa dni. Trasa powstawała od 1919 do 1932 roku i była budowana w zasadzie ręcznie (czasem z pomocą dynamitu) przez żołnierzy wracających z I WŚ, dla których była to jedyna możliwość pracy w kraju pogrążonym powojenną recesją. Trasa ze względu na swoją malowniczość jest jedną z największych atrakcji turystycznych Australii.
Trasę zasadniczo można pokonać samemu, ale zwiedzając Australię w pojedynkę lepiej skorzystać z usług jednego z kilku biur turystycznych specjalizujących się w wycieczkach po Great Ocean Road. Ja skorzystałem z Wildlife Tours, gdzie wycieczka kosztowała 99 AUD. W cenie zawiera się odbiór i odwiezienie pod próg hotelu i obiad. Tą samą wycieczkę można kupić drożej w innych biurach (np. za 120 AUD), ale nie polecam gdyż wszystkie biura mają ten sam program i zwiedzanie wygląda w ten sam sposób.
Wycieczka dla mnie startuje o godzinie 7.30, naszym przewodnikiem i za razem kierowcą będzie Mel. Szybkie wprowadzenie do wycieczki – pokonamy dziś około 500 km, wrócimy do Melborune około godziny 21.00. Po drodze masa atrakcji, które skrzętnie tutaj opiszę :)
Pierwszy odcinek trasy to Surfer Coast (wybrzeże surferów), gdzie znajduje się mekka surferów – plaża Bells Beach, na której co roku organizowane są jedne z najważniejszych zawodów. Na miejsce docieramy jako pierwsi, ale Mel mówi byśmy korzystali z toalety szybko, bo zaraz będzie zawierucha. W ciągu 10 kolejnych minut na parkingu zjawiło się 10 pełnych turystów busików pokonujących tę samą trasę co my. Co ciekawe, na Surfer Coast kultura surferów jest tak rozwinięta, że w punktach usługowych w godzinach pracy można natknąć się na kartki w stylu “poszedłem na plażę, wrócę za godzinę”.
Oficjalny początek Great Ocean Road wyznacza pamiątkowy łuk. Ten jest czwarty, poprzednie kolejno: się zawalił, został rozniesiony przez ciężarówkę, której kierowca myślał że jest mniejsza niż była na prawdę oraz spłonął w pożarze lasu tropikalnego.
a to nasz busik:
Po drodze mijamy latarnię morską Split Point Lighthouse. Niestety nie mam jej zdjęcia, gdyż nie było jej w programie wycieczki :( Zbudowana została w 1891 roku. Wiąże się z nią historia, że latarnik który za nią odpowiadał wyżej cenił sobie pobliski pub, niż światło, więc wyskrobał dziurę w tylnej części latarni, tak by światło latarni było widoczne z pubu. Za jego “kadencji” zatonęły 3 statki, po czym latarnie przerobiono na automatyczną. Co ciekawe, cały czas działa w niej oryginalna optyka, która została wyprodukowana w brytyjskiej fabryce zbombardowanej podczas IIWŚ. Koszt odtworzenia tej optyki w razie awarii japońscy specjaliści ocenili na 1 milion dolarów.
Latarnia w oddali:
Kolejny przystanek związany jest z koalą, więc będzie pieśń edukacyjna ;)
Otóż koala nie jest misiem, nie ma wiele wspólnego z niedźwiedziem ;) Jak wiadomo, żywi się eukaliptusem, ale nie byle jakim – jada 12 gatunków z 1800, które występują w Australii. Mało tego, wybiera sobie tylko najświeższe i najbardziej soczyste liście, więc większość zostawia nietkniętą. Koale na drodze ewolucji wykształciły sobie możliwość trawienia eukaliptusa, bo dla innych zwierząt roślina ta jest trucizną – przez to koala nie ma konkurencji. Jednak płaci za to wysoką cenę, gdyż eukaliptusy mają bardzo niską zawartość energetyczną, czego efektem jest że koala przez 20 godzin na dobę śpi. Co ciekawe koale są samotnikami, jedna koala potrzebuje dla siebie około 180 drzew. Nazwa koala wywodzi się z języka aborygenów i oznacza “mały człowiek, który nie pije”, gdyż zwierzęta te jedyną wilgoć jaką przyjmują wchłaniają ze zjedzonych liści. Co ciekawe, nazwa kangur jest mało związana z tym zwierzęciem… Gdy przybysze z Europy pokazali palcem na kangura i zapytali co to za dziwne skaczące zwierze, usłyszeli w odpowiedzi “kan-ga-roo”. Tak zostało, choć oznacza to dosłownie “nie rozumiem co słyszę”.
Koniec wstępu teoretycznego, mam nadzieję że nie przynudziłem :) Następny przystanek to Kennett River, mieszczący się w wąskim pasie eukaliptusów między farmami, a oceanem. Zamieszkały jest przez dzikie koale, dlatego warto się tu zatrzymać i poszukać kilku na drzewach – na pewno się znajdą ;)
Nie tylko koale tu mieszkają…
Poniższy ptak to jeden z symboli australijskiej fauny – kookaburra słynąca ze swojego śpiewu.
Po obiedzie krótki postój na spacer fragmencie lasu tropikalnego rosnącego wzdłuż środkowego odcinka Great Ocean Road. W lesie tym znajdują się najwyższe drzewa świata – eukaliptusy królewskie. Drzewa te potrafią osiągnąć ponad 100 metrów wysokości. Żyją do 300 lat.
Ostatnią i najbardziej znaną częścią Great Ocean Road jest Park Narodowy obok 12 Apostołów. Mowa tu o strukturach skalnych wymytych przez wodę z piaskowca tworzącego klif. Warto jednak wiedzieć, że nigdy ich nie było 12. Było ich 8, a w 2005 roku jeden się przewrócił, więc zostało 7. Na początku nazwano je po prostu “apostołowie”, ale gdy turyści przyjechali, myśleli, że to nie o te formacje chodzi, bo apostołów jest 12. Żeby uniknąć zamieszania, dla spokoju dodano do nazwy dwunastkę.
Przedostatnim miejscem które odwiedziliśmy jest miejsce spoczynku wraku statku “The Loch Ard”, który przybył do Australii z emigrantami z Europy w 1878 roku. Niestety przez błąd kapitana rozbił się u wybrzeży Australii. Przeżył tylko jeden pomocnik oficera, gdyż tylko on umiał pływać. Przecisnął się przez tę oto szczelinę do bezpiecznej zatoki.
Jednak gdy był w połowie drogi usłyszał krzyki jakiejś kobiety dochodzące z wraku, wrócił więc ratować niewiastę. Następnie przepłynął z nią jeszcze raz przez szczelinę i zatrzymali się w grocie nieopodal. Jak głosi legenda, by nie dostali hipotermii sam się rozebrał (do bielizny ;) ) i kazał jej zrobić to samo. Tak też uczyniła. Następnie, by się rozgrzać napoił ją brandy, którą woda wyrzuciła z wraku. Nie oponowała. Następnego dnia, gdy słońce wstało, wspiął się po klifie i udał się w poszukiwaniu pomocy. Znalazł ją, a wieść o rozbitkach obiegła całą Australię niosąc za sobą niebywały skandal obyczajowy. Domagano się, by się pobrali, jednak do tego nigdy nie doszło.
Ostatnim punktem wycieczki była formacja skalna znana jako London Bridge. A nazwę taką zawdzięczała dwóm łukom pod którymi przepływała woda. Tu też historia z tłem muzycznym:
15 stycznia 1990 roku jeden z łuków się zawalił, powodując że zostało tylko to:
A dlaczego z tłem muzycznym? Gdyż tego oto dnia na lokalną policję zaczęli przychodzić ludzie mówiąc “london bridge has fallen down”, co zostało potraktowane jako żart. Co gorsza, na formacji było dwóch turystów, którzy mieli szczęście, że nie znajdowali się akurat na części która się zawaliła (wtedy na tą formację można było wchodzić). Gdy informacja dotarła do znanej w Melbourne telewizji Channel 9, wysłali helikopter by sprawdził, czy rzeczywiście most londyński się zawalił. Sami też podchodzili z dystansem do tej wiadomości. Na miejscu helikopter uratował dwóch turystów, co przyniosło stacji dodatkowy rozgłos. A wniosek z historii jest taki… nie ufaj lokalnej australijskiej policji :)
I to już ostatni punkt tej wycieczki. Powrót to dwie i pół godziny jazdy. Wieczorem padając na pysk postanowiłem jednak pojechać jeszcze nad rzekę. Po to:
Dzień 4 MEL-SYD + Sydney
Kolejny dzień, pierwszy lot krajowy wewnątrz Australii. Na lotnisko zawiózł mnie wspomniany już wcześniej Skybus. Lotnisko Melbourne składa się z kilku połączonych ze sobą terminali. Jeżeli chodzi o terminale krajowe to jeden obsługuje wyłącznie Qantasa i Jetstar, a drugi pozostałe linie (głownie Virgin Australia i Tiger Airways).
Po wejściu na lotnisko nie znajdziemy standardowych stanowisk check-in.
Wszyscy odprawiają się na automatycznych terminalach, które drukują i przygotowują zawieszkę bagażową. Osoby, które mają określony status w Qantasie dostają bezprzewodową przywieszkę bagażową RFID, która umożliwia nadawanie bagażu bez oblepiania go (!). System sam wyśle bagaż tam, gdzie leci jego właściciel.
Odprawa przebiegła bezproblemowo, system znalazł mnie po imieniu i nazwisku, wydrukował kartę pokładową i przywieszkę bagażową, którą należy samodzielnie nakleić na torbę/plecak.
Następny krok, to “wrzucenie bagażu do dziury”. Skanujemy kartę pokładową, system pyta czy chcemy użyć tacki pod bagaż – ja musiałem, jeżdżę z plecakiem. Kładziemy bagaż na taśmociągu i gdy tylko zostanie zważony, jedzie w siną dal. Pozostaje mieć nadzieję, że dojedzie do samolotu ;)
Szybka kontrola bezpieczeństwa i do samolotu. Airside w Melbourne w terminalu Qantasa składa się z dwóch skrzydeł, przy jednym stoi głównie Qantas, przy drugim głównie Jetstar.
Ja dziś lecę ze znajdującej się na końcu terminala bramki 12, przy której stoi już Boeing 767-300 o rejestracji VH-OGT wyprodukowany 14,5 roku temu. Szybki boarding bez sprawdzania tożsamości (nikt na żadnym etapie jej nie sprawdził). Zajmuję miejsce 50A. Samolot wygląda staro, nawet bardzo.
Ale mimo, że tak wygląda ma bardzo wygodne fotele w economy.
Naszą Pani Kapitan powitała wszystkich i oznajmiła, że samolot jest gotowy do lotu. Sam lot odbył się bezproblemowo. Załoga starsza wiekiem, bardzo sympatyczna. Oto co każdy dostał:
Napój i bardzo smaczne ciastko. Dodatkowo można było sobie dobrać jabłko. Na ekranach leciały aktualne wiadomości przygotowane dla Qantasa przez Channel 9. Bardzo fajna sprawa na tak krótkim hopie.
Lot zajął tylko nieco ponad godzinę, lądowanie w Sydney od strony oceanu, jednak siedziałem ze złej strony, by widzieć zatokę w całej okazałości. Niestety niebo całe w chmurach, choć temperatura bardzo przyjemna – 26 stopni.
Jeszcze chwilka oczekiwania na zwolnienie naszego rękawa i cumujemy do bramki numer 6. Co ciekawe, na lotach krajowych pasy do odbioru bagażu znajdują się już w części ogólnodostępnej. Witamy w Sydney!
Pora dostać się do hostelu – nocuję w Railway Square YHA, tuż przy dworcu kolejowym Central. Niestety władze Sydney strasznie zdzierają z osób podróżujących z i na lotnisko – bilet na pociąg w jedną stronę to 14 AUD, mimo że podróż zajmuje 10 minut. Nawet bilet okresowy na kolej w rejonie Sydney nie zwalnia z opłat, gdyż w wypadku używania takiego biletu należy dokupić wyjeżdżając/wjeżdżając na lotnisko tzw. Gate Pass za 12 AUD. Szybkie zakwaterowanie, prysznic i w drogę – dzisiejszy cel to oczywiście Sydney Opera House i okolice. Railway Square:
Żeby mieć spokój z transportem po mieście postanowiłem kupić kartę MyMulti, która jest odpowiednikiem karty miejskiej (biletów okresowych na całą sieć w danym mieście). Najkrótsza to tygodniowa, kosztuje 44 AUD, ale i tak się opłaca na 3 dni, gdyż wliczone są w nią także podróże wszystkimi promami i autobusami. Alternatywnie można jeździć darmowym autobusem 555 (zielone malowanie), które robią kółko po atrakcjach turystycznych w centrum miasta. Ja wsiadam w pociąg linii Circle i jadę do głównej przystani miasta, Circular Quay, znajdującej się dokładnie pomiędzy operą, a Sydney Harbour Bridge.
Gdy pociąg dojechał na stację i zobaczyłem nad budynkami dach opery, pierwsze wrażenie to adrenalina i niedowierzanie, że jednak tu jestem. Drugie wrażenie, jak już wyszedłem ze stacji to, że ta opera jest trochę przereklamowana ;) Owszem, kształt jest genialny, ale ani z bliska, ani z daleka nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia. Natomiast Sydney Harbour Bridge to inna para kaloszy. Most wydaje się być z dołu gigantyczny, majestatyczny. W telewizji wcale na taki nie wygląda, jednak na żywo prezentuje się doskonale.
Oto zdjęcia:
Circular Quay
Sydney Opera House
Sydney Harbour Bridge
Kolejnym punktem mojej wycieczki jest spacer po The Rocks, czyli starej dzielnicy Sydney, znajdującej się przy samym Harbour Bridge.
“Gdzie jest Nemo” nie kłamie – te mewy potrafiły ugryźć człowieka i zabrać mu jedzenie ;)
Wracając wsiadam na prom z Circular Quay do Manly, czyli niewielkiej miejscowości u wejścia do zatoki. Prom słynie z najlepszych widoków na całą zatokę, dlatego jest oblegany przez turystów.
Pogoda się poprawia, coraz mniej chmur, coraz więcej niebieskiego nieba, więc jeszcze raz przeszedłem się po rejonie Circular Quay, żeby zrobić lepsze zdjęcia (zdjęcia powyżej są z drugiego “przejścia”). Teraz idę w kierunku opery, przyjrzeć jej się z bliska. Opera była budowana w latach 1957-1973. W samym budynku oprócz opery znajduje się kilka teatrów. Z bliska widać, że budynek jest po prostu stary. Trochę się zawiodłem.
Powrót do city przez Królewskie Ogrody Boraniczne.
Później spacerek po centrum.
Skręt w Martin Place, gdzie spotkać można pełno pracowników centrum biznesowego wracających do domu. Tutaj oraz na sąsiadującej St. George Street można znaleźć jedne z droższych sklepów w mieście.
Jednym z ważniejszych miejsc przy niej jest Queens Victoria Building (QVB), będący pięknie wykończonym centrum handlowym. Był budowany pomiędzy latami 1893, a 1898. Wrażenie robią dwa zegary prezentujące najważniejsze momenty z historii Australii.
Na przeciwko budynku znajduje się ratusz, niestety w remoncie.
To nie lew morski to manat :-) występują też na florydzie
Ten stateczek nie mogl kosztowac 0.5 miliona dolarow. stawiam, ze pol miliarda:-)
Super , Super wyprawa i relacja. Gdzie jadałeś i noclegi.
Jaki przewodnik turystyczny użyłeś do złożenia swojej wyprawy ??
Spiac w hostelu (w Australii srednio 150zl za lozko w koed pokoju), dwojki z mini lazienka od 300zl jak sie dobrze trafi, mozna zjesc basic sniadanie w cenie (platki, tosty, napoje, dzem, miod, marmite, kawa herbata), a takze czesto skorzystac z kuchni i to jest bardzo dobra opcja jesli ktos umie cos ugotowac, bo akurat jedzenie jest swietne, swieze ryby, owoce morza, fantastyczne steki, wino, sery, doskonale owoce i warzywa. Na miescie mozna zjesc basic lunch od 12-14 AUD (ok. 50zl), stek na Rocks’ach od 32 AUD (np. Phillips Foote). Jedzą BURAKI!!! i kiszone ogórki. Wielka radość. Noclegi warto rezerwowac z duzym wyprzedzeniem, są tańsze i wybór jest większy, rozwazyc opcję korzystania nawet z apartamentow do wynajecia (long term wychodzi taniej niz hostel, a warunki sa nieporownywalnie lepsze, robia swietne zdjecia, w realu roznie bywa). JEsli nocleg jest blisko lotniska – oplaca sie wziac taksowke, naprawde. Wyjazd z lotniska do Mascot (i jednoczesnie wyjazd ze strefy objetej Gate Pass) to jest ok 6 AUD wraz z oplata 3,50 za wyjazd z lotniska. bilet kolejowy do CEntrum ok. 3,60 AUD. Albo MyMulti. W NIedziele przejazdy za 2,50 AUD (doba) dla osoby doroslej w rodzinie. Wrocilismy w marcu. Pogoda juz duzo lepsza. WYnajem aut na NZ – szukajcie ‘relocation’ – mozna czasem znalezc auto za 1 NZD za dobe pod warunkiem, ze w ciagu np. 3-5 dni przewiezie się auto z miejsca a do b. Budget option, niektorym moze sie przydac. POlecam jucy rentals. Wynajem w australii duzo tanszy.
Drogo, drogo, drogo. To jest najdroższy kraj w którym byłem z pozycji turysty.
Co prawda udało się poza Sydney znajdować przyzwoite hostele po 25-30 AUD to nadal drogo. O zwyczajnym hotelu można zapomnieć. Aby się tanio stołować trzeba trochę się nachodzić i poszukać.
Do tego ceny tego samego artykułu w sklepach mocno się różnią np puszka coca-coli normalnie od 2,5-3 AUD a udało mi sie znaleźć w Tesco za 1 AUD :-)
Do tego w lutym / marcu 2013 pogoda była kiepska – deszcze, ulewy – trzeba jechać grudzień – styczeń.
Ceny samochodów zawsze podają bez ubezpieczenia a ono kusztuję dodatkowe 40-60% ceny samochodu.
PS. W Sydney tym razem bawił statek AURORA – “tylko” 10 pokładów i 270m długosci.
imandra, dzięki za sprostowanie :-)
Tubylec, masz oczywiście rację :-)
Andre, noclegi po kolei:
Sydney – YHA Railway Square
Auckland – JUCY Auckland
Queenstown – Haka Lodge
Brisbane – City YHA
Cairns – Northern Greenhouse
Uluru – Lodge
Sydney 2 – Sydney City Hotel
Shanghai – Novotel Atlantis
Jedzenie różnie, ale niestety na ogół fastfoody, bo restauracje były drogie i to bardzo :/
Hej, świetna wyprawa. Powiedz mi jeśli to nie tajemnica jakim aparatem robiłeś zdjęcia, bo wyszły niesamowicie.
kojanik,
Dzięki. Oczywiście żadna tajemnica: Pentax k-r + kitowe obiektywy Pentax DAL 18-55 oraz DAL 50-200.
Bardzo mi się podobała twoja relacja. Nie jest sztuką polecieć na drugi koniec świata – to kwestia kasy i odrobiny logistyki. Sztuką jest tak to opisać, by chciało się czytać !
Hey! Do you know if they make any plugins to protect against hackers?
I’m kinda paranoid about losing everything I’ve
worked hard on. Any recommendations?
Thanks a lot for posting this article.
95% kraju nie ma zasiegu. zasieg tylko w miastach i na glównych drogach. czasem trzeba przejechac 100 km zeby miec zasieg. leje. nie mozna WOGÓLE wysiadac z auta bo meszki. zawsze i wszedzie. leje. nazi department of tourism zabrania wszystkiego, wszedzie. spanie na dziko to bullshit – albo masa niemców, albo o 6tej rano przychodzi nazi i daje mandat. leje. depresja. kilo baraniny w sklepie 40 dolarów. surowej. gotowej do jedzenia nie ma. kilo czeresni 40 dolarów. leje. benzyna w cenie europy, dwa razy wiecej niz w australii. 4 razy wiecej niz US. leje. meszki. cale fjordy nie maja dróg, sa niedostepne. meszki. leje. komary i baki w arktyce to zero w porównaniu do meszek. leje. zeby znalezc miejsce na noc, trzeba pojezdzic ze 2-3 godziny, wszedzie ploty i zakazy. wszedzie!!!!! aplikacje z miejscami do spania wysylyja wzystkich niemców na malutkie parkingi na 5 aut, stoi sie drzwi w drzwi, jak przed supermarketem. jak sie stanie z boku, to mandat. leje. meszki. nie mozna zagotowac wody bo meszki. i leje. trzeba przeskakiwac wyspe z poludnia na pólnoc, albo wschód zachód zeby nie lalo. n.z. jablka po 5 dolarów za kilo. te same jablka wszedzie indziej na swiecie po 1.50 dolara. aftershave za 50 dolarów w normalnym swiecie tam kosztuje 180.
wszystkie mosty sa na jedno auto, poza Auckland. miasteczka wygladaja tak: bank, china takeout, empty store, second hand ze starymi smieciami, empty store, china takeout, second hand, bank and so on – kompletny upadek i depresja. pierwszy raz w zyciu kupowalem w second handzie. wejscie na gorace kapiele 100 dolarów. dwa razy psychopaci zagrazali mojemu zyciu (wyspa pólnocna, srodek-wschód), jeden z shotgunem. policja to ignoruje.
co by tu jeszcze? jest pare dobrych rzeczy, wymieniam zle, bo NIKT tego nie mówi. bardzo latwo zarejestrowac auto, ubezpieczenia nieobowiazkowe i tanie. przeglad co 6 miesiecy. w morzu sie nikt nie kapie, poza surferami, zimno, prady. meszki doprowadzaja do obledu.nie ma na nie sposobu. wszedzie mlodociane adolfki. tysiacami. supermarkety, maja ich 3, sa tak zle,ze nie ma co jesc. marzy sie o powrocie do swiata i normalnym jedzeniu. ogólnie marzy sie o normalnym swiecie, caly czas odlicza dni do wyjazdu . w goracych wodach maja amebe co wchodzi do mózgu. no chyba ze sie zaplaci 100 dolarów za wstep, to mówia ze nie ma ameby
to o Nowej seelandii !!!!!
sprzedaz auta w n. zeelandii ? moze nie byc slodko:
konczylem wakacje w n.z w marcu, czyli ichniej jesieni, w
christchurch. oczywiscie chcialem sprzedac auto, kupione tanio i raczej
parchate. kupione z zalozeniem, ze oddam je na zlom. za zlomy placa
roznie, ale max. okolo 300 nzd, w duzych miastach. na dlugo przed
momentem pozbycia sie auta szukalem wszelkich mozliwych sposobow
sprzedazy. i klientow. miejscowi sa kompletnie dolujacy, na ogloszenie ?
auto na sprzedaz ? zawsze odpowiadaja pytaniem czy auto jest wciaz na
sprzedaz, a po odpowiedzi potwierdzajacej milkna. wszyscy. takie
zboczenie narodowe. jedna niemka w swoim ogloszeniu napisala: tak, auto
jest na sprzedaz, tak, auto jest na sprzedaz. na pewno wciaz dostawala
pytanie, czy auto jest na sprzedaz. w miedzyczasie sprzedalem kola, na
ktorych byly dobre opony, zamieniajac sie na lyse. probowalem sprzedac
akumulator, jako ze mialem drugi, slaby, ktory juz nie chcial krecic po
nocy z przymrozkami. ten slaby wystarczyl, zeby dojechac na zlom.
zapomnialem, ze mam dobry bagaznik dachowy, i ze moge go sprzedac ? do
dzis sie pukam w glowe. tak wiec sprzedawalem co sie dalo po kawalku.
oczywiscie przy okazji sprzedazy wszelkiego sprzetu kampingowego i
wszystkiego, co bylo sprzedajne. a w n.z., krolestwie shit,u, wszystko
jest. w christchurch pojechalem na auto gielde dla backpackersow. po
lecie, czyli na koniec sezonu, bylo tam kilkanascie vanow, wartych
miedzy 6 a 15 tys. nzd. i nic innego. I ZERO KUPUJACYCH!!! zero.
mniemniaszki, co to wylozyli taka kase na swoje autka, plakali, ze
latwiej sprzedac auto na antarktydzie. a czego sie spodziewali kupujac
auto? naiwne dzieci? nawet nie bylo tam sępow i naciagaczy, placacych po
500 dolarow za auto. jest ich w tym kraju mnostwo, mnie tez podchodzili
z tak kosmicznymi propozycjami, ze ja bym nigdy takiego oszustwa nie
wymyslil. np. : zostaw mi auto i upowaznij do sprzedazy, a jak go
sprzedam, to ci wysle kase gdziekolwiek w swiecie. i kilka innych, co
juz nawet wole nie pamietac.
konczac wakacje, chcialoby sie pozbyc auta w przeddzien wylotu. a to
jest nieosiagalne, jesli chce sie sprzedac. jak sie sprzeda wczesniej,
to trzeba , przez nie wiadomo ile dni, spac w hostelu. ( w ch.ch. noc w
hostelu dochodzila do 100 nzd., w izbie zbiorczej troche taniej) wiec
sie trzeba kisic w miescie, nie wiadomo po co, w syfie, tracic czas i
pieniadze. bez sensu. a jak sie nie sprzeda? porzucic na parkingu przed
lotniskiem? niektorzy to proponowali. ale 15 tys. nzd szlag trafia. tez
bez sensu.
dalem za swojego parszka 850 dollar, troche w nim musialem dlubac,
przywiozlem sobie podstawowe narzedzia. musialem zmienic opony, bo
zdarlem na szutrach do drutow. oczywiscie ze zlomu. tak ze dolozylem
pare stow na rozne czesci. na zlom oddalem go za 300, za kola wzialem
150. spalem w nim do ostatniej chwili, ze zlomu pojechalem prosto na
lotnisko. ogolnie, nie wydalem na spanie ani jednego centa przez kilka
miesiecy. oczywiscie wydalem na benzyne, bo zeby znalezc miejsce na noc,
czasem trzeba bylo duuuuzo sie najezdzic.
a adolfki z gieldy dla backpackers? nie mam pojecia, ale ich zalamane
miny i wyparowana buta byly slodkie. tudziez ich glupota, bezdenny brak
wyobrazni. das ist keine deutschland, menschen. angielski swiat nie
dziala po niemiecku, a autka do oszustow po 5 stów! albo zostawione
przed lotniskiem?.