Czas na kolejną część relacji z Wietnamu – tym razem będzie to pierwszy (drugi dzień jeśli licząc z pierwszym pobytem) dzień w Da Nangu.
Całą relację znajdziecie tutaj: KLIK
Ostatnia aktualizacja 2012.04.17, czyli jedziemy pociągiem, zwiedzamy Da Nang, jemy i szukamy motorku :)
I znowu dzwoni ten budzik :) Wstajemy, częściowo się pakujemy i na śniadanie (znowu jesteśmy pierwsi). Po śniadaniu szybkie dopakowania do końca, wymeldowanie z hotelu oraz piechotą (niecałe 2km) na dworzec kolejowy – nasz pociąg odjeżdża o 8.02
POCIĄGIEM Z HUE DO DA NANGU
Czemu wybraliśmy pociąg zamiast busa? Z powodu widoków, które ponoć najpiękniejsze są z okien pociągu. Jadąc busem, przejeżdża się przez dłuuuugi tunel wydrążony w jednej z gór po drodze, natomiast pociąg generalnie objeżdża ową górę dookoła, w dodatku jadąc nabrzeżem.
Bilety mieliśmy już wcześniej kupione. Udajemy się do poczekalni. System kolei działa tutaj częściowo podobnie jak w Chinach, a najbliżej mu do zasad w Maroku. Aby wyjść z poczekalni na peron należy okazać bilet. To też czynimy. Na peronie zaczynają się gromadzić ludzie, jest też kilkoro białych.
Pociąg SE1 przyjeżdża z kilkunastominutowym opóźnieniem. Mamy kupione miejsca siedzące nr 29 i 30 w wagonie nr 2, podróż ma trwać około 3,5 godziny.
Pakujemy się do wagonu – oczywiście wszyscy wietnamscy mężczyźni się pchają, aby być pierwszym, nie patrząc na kobiety czy kobiety z dziećmi. Warto dodać, że każdy i tam na swoje miejsce więc nikt nikomu nic nie zajmie…
Sam pociąg szału nie robi, ale jest fajnie. W wagonie tylko czworo białych, dostaliśmy miejsce koło siebie w środkowej części wagonu, rozdzielonej drewnianym stoliczkiem. Klimatyzacja działa, jest więc chłodno (ale nie tak przesadnie, temperatura jest ustawiona optymalnie)
Po jakiś czasie dojeżdżamy do jednego z jezior i zaczynają się pierwszy ładne widoki. Szał przyjdzie jednak później. Gdy tylko docieramy nad nabrzeże, połowa pasażerów przylepia nosy do okien i podziwia widoki. Miejscami jedziemy praktycznie na skraju góry, obok nas tylko 1 metr ziemi, a potem kilkanaście metrów w dół. Całość kończy się wielkimi skałami i morzem :)
Wypadek w takich warunkach to chyba murowane buuuum widoczne na wielu filmach…
Wrażenie jest potęgowane tym, iż pod drugiej stronie pociągu pnie się… góra. I tak sobie jedziemy, wtopieni między górą, a wodą.
Najpiękniejszy fragment podróży to bodajże 15 czy 25 km, w ciągu których udaje nam się zrobić kilka zdjęć. Miejscami nie jest to takie łatwe, gdyż przeszkadzają w tym krzaki, bądź kable i słupy wysokiego napięcia…
Warto dodać, iż momentami wszystkie drzewa/krzewy na zboczu są pokryte rośliną podobną do fasoli (ma bardzo podobne liście).
To w oddali to też nasz pociąg :)
W końcu dojeżdżamy do Da Nangu. Z dworca wychodzimy z boku, aby uniknąć taksówkowych i motorowych naganiaczy. Do hotelu mamy raptem może z 1.5 kilometra, szkoda tracić okazję do spaceru – mimo, tego że słońce świeci na maksa (a jest 10.45!)
Werdykt końcowy?
WARTO JECHAĆ pociągiem z Hue do Da Nangu (lub w drugą stronę)
Po drodze zatrzymujemy się w jednym z barów i zamawiamy zupę z małą ilością zupy, a dużą ilością składników :) Do tego dostajemy duży i cienki kawałek pseudoandruta o smaku sezamu z delikatną nutką czegoś o smaku chilli. Do tego prażynka krabowa :)
ZWIEDZANIE DA NANGU
Posileni docieramy do hotelu, pierzemy co trzeba i ruszamy na miasto. Dzisiaj w planach zwiedzenie najciekawszych miejsc w Da Nangu oraz znalezienie punktu z wypożyczalnią skuterów.
Na szczęście mieszkamy w miarę w centrum, dzięki czemu mamy okazję na kolejny spacer i kawę …. Stefcia kocha cappuccino i jak zawsze zdziwiona dlaczego podali w kubku, a nie w filiżance do tego przeznaczonej:) Mleczna piana natomiast była niesamowicie gęsta – pychota po tylu dniach bez kawy:)
Przy okazji przechodzimy nadbrzeżnym deptakiem i podziwiamy tutejsze rzeźby.
Punkt 1. Muzeum Czamów.
Jest to największe w Wietnamie skupisko rzeczy powiązanych z Czamami. Muzeum składa się z dwóch pięter i rzeczywiście znajdziemy tam imponującą ilość zbiorów. Czamowie mogą być dumni :)
Obejrzeć można tu fragmenty kolumn czy rzeźb sprzed wielu wielu wieków, jak i młodsze eksponaty. To właśnie tutaj zostało przywiezionych wiele rzeczy wykopanych z różnych miejsc gdzie odnaleziono ślady osadnictwa Czamów, czyli np. z My Son. W skolekcjonowaniu tak wielkiego zbioru w jednym miejscu pomogli Francuzi.
Punkt 2. Pagoda Phap Lam.
Kolejny sukces – udało nam się ją znaleźć! Jest to… dwupiętrowa pagoda. Niziutka. Bardzo niziutka. W dodatku między nią, a ulicą buduje się trzypiętrowy budynek, który ją CAŁKOWICIE zasłoni. Wtedy już chyba nikt jej nie znajdzie, bo będzie do niej wiodło tylko wąskie przejście między budynkami.
Sama pagoda jest bardzo ładna, z dużymi posągami Buddy oraz z całkiem ładnych mini ogródkiem.
Bardzo mili mnich podchodzi i wymienia kilka zdań, pytając się skąd jesteśmy i co widzieliśmy w Wietnamie. Oczywiście psów nie zabrakło:)
Punkt 3. Katedra Da Nang.
Znajdujemy, ale nie można wejść do środka. Ba nawet nie można przejść przez bramę – albo przynajmniej nie wiemy gdzie, gdyż główna brama jest zamknięta. Na szczęście można zrobić zdjęcie.
Gdzieś po drodze znajdujemy targowisko. Kupiłem sobie krótkie spodenki – pierwszy zakup w Wietnamie :)
Samo targowisko nawet fajnie, ale podejrzane były angielskie napisy oraz to, iż duża część sprzedawców krzyczała: sri, madam, hello itd itd
Coś tutaj śmierdziało i chyba to było jakieś “znane” targowisko. Tak wtedy pomyśleliśmy. Tym targowiskiem okazał się Han Market – numer 5 na liście “to see” w Da Nangu.
Punkt 4. Świątynia Cao Dai.
Malutka świątynia tuż nieopodal (stosunkowo) naszego hotelu. Ładna i przyjemna, “zwiedza” się ją w kilka minut.
Punkt 5. Znaleźć motorek.
Motorek jest nam potrzebny na jutro, w celu dojazdu do Gór Marmurowych oraz kolejną wycieczkę (na pojutrze) do góry Ba na.
W Hue czy Hoi An nie ma z tym problemu. Cały dzień przy okazji zwiedzania szukamy wypożyczalni motorków. NIGDZIE NIE MA! Pytamy w większości napotkanych w okolicy hotelu biur podróży. NIKT nie pożycza motorów! W hotelu życzą sobie 220 000 VND (11 USD) za dzień.
Ceny w Hue czy Hoi An to 5 USD za dzień.
Trudno, do Gór Marmurowych pojedziemy znanym już nam żółtym autobusem numer 1 relacji Da Nang- Hoi An. Za dwie osoby wyjdzie maksymalnie 80 000 – 100 000 VND. Połowa ceny motorku.
Gorzej z wycieczką do Ba Na, ale za chwilę poszukamy w internecie czy ta radę tam dojechać jakoś taniej niż z wycieczką.
Szukanie motorków męczy, więc pora coś zjeść:)
Wybieramy pierwsza lepszą z napotkanych knajpeczek – głód decyduje, że nie możemy czekać dłużej. Do ryżu dobiera się składniki, metodą “pokazania palcem”. Dobieramy ryby, jakieś smażony mięso, coś zielonego oraz coś małe dziwne.
Tym czymś okazuje się młody, smażony kurczaczek (kaczka?), takie małe pisklę. Przyprawione jest ono na ostro i z racji swojej “wielkości” nie zawiera dużej ilości mięsa.
Punkt 6. Spacer na morze:)
Na koniec dnia wybieramy się nad morze. Z naszej ulicy jest to 2,5 kilometra. Idziemy przez “nasz” most, potem wielkie rondo i częściowo opustoszała ulica. Hotele tutaj się dopiero budują. I to nie wszędzie. Także nad samym nabrzeżem praca trwa.
“Kurort” Da Nang dopiero powstaje. Zapewne za kilka lat zaroi się tutaj od mnóstwa turystów i nie będzie tak spokojnie jak tutaj.
Chodzimy chwilę po wodzie. Ratownik każe wyjść kąpiącym i wyciąga znaki z zakazem kąpieli:) W międzyczasie zrobiło się ciemno. Wracamy do hotelu. Przez cały dzień spotkaliśmy dwóch europejczyków:)
A na koniec dnia, w hotelu spróbowaliśmy herbaty karczochowej – pyszna :)
I jak wrażenia z Da Nang? Moje były średnie, ale plażę do biegania mają genialną!
Wzmianki kulinarne NAJLEPSZE :)
Nam się nawet podoba – moze wizualnie nie tak ładne jak Hoi An, ale przynajmniej nikt Cię nigdzie nie atakuje i ludzie jacyś tacy przyjemniejsi – a nie tylko “gut prajs maj frent” :)
Ja nie wiem skąd Wy wzieliście tych ‘gut prajsów’ ;). Nas w Wietnamie nikt nie zaczepiał, w zasadzie to o wszystko się musieliśmy prosić sami. No może za wyjątkiem wszechobecnych ‘motobajk-motobajków’ zwłaszcza jak się wieczorem szło na piwko – tak marzymy o tym by zginąć jako pijani pasażerowie skutero-taxówki jadącej beż świateł ;) Zaczepianki i natarczywe wciskanie pamiątek zdazalo się nam w Kambodży no i oczywiście Tajlandii. Warto dodać, że w Wietnamie jedyna efektywna metoda komunikacji z lokalesami to rozmowa po polsku + ew. wymachiwanie rękami (wszelkie próby używania angielskiego wywoływały wielkie speszenie) Ciekawe, że miejsca dokladnie te same a zupelnie inne wrażenia. A tak z ciekawości, byliście w Indiach? Bo może nam się coś przestawiło po Delhi i już nie zwracamy uwagi na uliczne ‘majfrendowanie’ ;) Wracając jeszcze do Wietnamu to to co nam zapadło w pamięć to tabudny drących się, wyposażonych w daszki przeciwsłoneczne i kangurki Koreańczyków – byli jak inwazja z innej planety! Tu wielka prośba do Mleka – zwróć uwagę na kierunek Seoul, może coś rzucą bo strasznie się nakręciliśmy. Zawdzięczamy Tobie z żoną już kilka genialnych wyjazdów i może i tym razem nam pomożesz ;) Pozdrowienia i czekamy na dalsze wieści!