Home relacja Wietnam 2012 – relacja z podróży część 2 (Delta Mekongu)
Wietnam 2012 – relacja z podróży część 2 (Delta Mekongu)

Wietnam 2012 – relacja z podróży część 2 (Delta Mekongu)

Kolejna część relacji z podróży do Wietnamu – część druga, czyli dwa dni wycieczki do Delty Mekongu.

Całą relację znajdziecie tutaj: KLIK

Aktualizacja: 2012.04.09, 22:20
Czyli parę słów o Delcie Mekongu, gdzie zawiało nas na dwudniową wycieczkę

Wyjazd punkt 7.45. Jeszcze tylko szybki najazd na piekarnię w celu zaopatrzenia się w croissanty na drogę i można jechać.
No prawie – trzeba jeszcze wejść do biura Sinh Tourist i wymienić voucher w jednym okienku na garść kartek, następnie w drugim na bilety. Bilety oddaje się przy wejściu do autokaru, a kartkę w trakcie podróży przewodnikowi. W biurze znajduje się wiele stanowisk obsługi i podróżnych, przez co trudno zorientować się gdzie podejść – najlepszy sposób to pokazać obsłudze to co ma się w rękach, a obsługa dalej pokieruje:)
Wycieczka kosztowała 29 USD/osobę – w autokarze było nas łącznie 20-25 osób.

Przewodnikiem naszej wycieczki jest Wietnamczyk, mówiący dosyć śmieszną, ale zrozumiałą angielszczyzną. Prawdopodobnie ze względu na specyfikę języka wietnamskiego, nie są oni w stanie wymówić niektórych angielskich słów np. “part” to “pa”, “six” to “sich”.

Ruszamy w drogę. Wyjeżdżamy z Ho Chi Minh City, dzielnie przebijając się przez korki – w końcu autobus to praktycznie największy pojazd na ulicy, przez co ma “pierwszeństwo” w poruszaniu się :)

W trakcie jazdy podziwialiśmy krajobrazy. Ciekawą rzeczą są spotykane na przydomowym polach groby bliskich – nie ma chyba ogólnych cmentarzy, tylko ludzie chowają bliskim na terenie własnej ziemi

Po drodze zjedliśmy kupione wcześniej w piekarni croissanty z… fasolką :)

Dojeżdżamy do Mekongu, tuż przed zmianą środka transportu mamy kilkanaście minut przerwy na toaletę.

Płyniemy łódką, szeroką rzeczką, która potem okaże się nie być główną odnogą Mekongu, a jedynie węższą (a mimo to szeroką) odnogą.

Płyniemy tak sobie kilkanaście minut i docieramy do pierwszy przystanku na naszej wodnej trasie, czyli fabryki…. cegieł.
Po minach Amerykanów z naszej grupy, widać zdziwienie kiedy dowiadują się, iż cegły wcale nie biorą się z Wal-Martu, ale z cegielni :)

Jedna uwaga do naszej łodzi – podczas gdy płynie wydaje z siebie jednostajny dźwięk typu pyrk-pyrk-pyrk, który to momentalnie mnie usypia i muszą walczyć sam ze sobą, aby się usnąć :)

Krowa opanowała stado kokosów:

Po jakimś czasie dotarliśmy do pierwszego przystanku – degustacji owoców i nie tylko. Dostaliśmy po mini szklaneczce herbaty z miodem, pojawiła się tez pani z plastrem miodu prosto z ula (z pszczołami), niestety ponoć dzisiaj pszczoły były “złe” i nie można było sobie ich potrzymać :)

Dane nam było posłuchać muzyki dla ludu.

W końcu docieramy do fabryki cukierków kokosowych – dostajemy do spróbowania jeszcze ciepły kawałek, który to zaraz miał się znaleźć w jednym z papierków, a następnie w opakowaniu. Godne podziwu jest jak szybko dziewczyna zawijała cukierki – a świstak siedział i zawijał sreberka:)

Oczywiście obok “pokazowej fabryczki” znajduje się mini-sklepik, czy lada, gdzie możemy znaleźć rzeczy przeznaczone na sprzedaż.

Cukierki są w promocji – kup 5 opakowań, a kolejne 1 dostaniesz gratis. Aż takim miłośnikiem nie jestem, więc kupujemy 3 opakowania: “czyste” kokosowe, orzechowo-kokosowe oraz imbirow0-kokosowe (dla Stefci – miłośniczki imbirowych rzeczy).
Każde opakowanie – 280g, czyli 40 cukierków o wymiarach mniej więcej 2×3 cm kosztuje 25 000 VND, czyli jakieś 4 PLN.
Ciekawe czy gdzieś w sklepie znajdziemy je taniej :)
Całość doprawiamy sobie mleczkiem kokosowym, oczywiście prosto z kokosa (koszt 15 000 VND).

Następuje zmiana środku transportu – z łódki przesiadamy się na 7-osobowe motocykle z “paką”, którym to śmigamy na miejsce obiadu (nazywanego lunchem). Miło było wywietrzyć paszki:)

Lunch zawarty w cenie wycieczki, składa się z wietnamskiej zupy, jednej specjalnie dla nas zawiniętej nute/note – pseudosajgonki (z farszem rybno-warzywnym) oraz 2 malutkich tradycyjnych smażonych sajgonek.

Na stoliku towarzyszy nam ryba (panga??), którą także możemy znaleźć w naszych pseudo-sajgonkach oraz którą dodajemy sobie do zupy.

Natomiast pod stolikiem towarzyszy nam wietnamski Burek, który już chyba jest nauczony “czarować” jedzonko od turystów. I tym razem dostaje od nas małe co nieco.

Po obiedzie była chwila na hamaku:)

Nie dane nam było długo wypocząć trzeba było wsiąść z powrotem na łódkę i udaliśmy się do autokaru, który zawiózł nas do Can Tho, miasto nazywane stolicą Mekongu. Jadąc ponad 2 godziny zjedliśmy ryżowe zawijańce w liściu bananowca. Jeden z bananem i masą owocową, drugi z kokosem. Ten drugi smakował jak Bounty tylko zawinięty w ryżową fioletową papkę.

Dotarliśmy do naszego hotelu w Can Tho – widok z okna na czwartym piętrze:

Po zameldowaniu ruszyliśmy na miasto. Ponieważ nasz hotel leży ponad km od centrum miasta udaliśmy się na spacer nad rzekę. W koło mnóstwo sklepów, przenośnych stoisk z jedzeniem, jajkami, owocami, stanikami, butami, ciuchami itd. Zestawy pałeczek i miseczek zapierają dech w piersiach -wszystkie chciałoby się mieć:)
Zaciekawił nam mały grill zrobiony z wiaderka na którym chłopak grillował coś zawiniętego w liść (chyba winogrona) – oczywiście spróbowaliśmy. Dobre:)

Poszliśmy się poszwędać po okolicznych uliczkach poszukując tubylczego baru:) Znaleźliśmy i do tego z obsługa od razu zaprowadziła nas do pomieszczenia z klimatyzacją.

Z menu obrazkowego wybraliśmy zupę z kawałki mięsa oraz smażoną żabę z przyprawami. Niestety po raz kolejny danie było niedostępne :(

Skończyło się na grubym kawałku boczku w bardzo dobrym sosie + wielki talerz ryżu. Tradycyjnie do tego wzięliśmy piwo Tiger (Sai Gonu nie mieli) i kokos.
Do zestawu z boczkiem dostałem jajko bez skorupki. Ale nie było to zwykle jajko – o ile w środku żółtko było żółte, o tyle białko było ciemne. W smaku też było inne – w dodatku trochę gumowate, ale bardzo dobre!



Bardzo nam to smakowało, ale przyszła pora iść spać – jutro wstajemy na 7.00 na śniadanie.

Przy wyjściu dwulatek prowadzących bar chciało się z nami przywitać, ale się zawstydziło i tylko patrzyło na nas z ciekawością:) Szef natomiast pobiegł za nami i zwrócił uwagę, że mamy chować pieniądze. Wszędzie w hotelach, przy sklepach znajdziemy znaki uczulające na złodziei i dające wskazówki jak trzymać torby i plecaki.

W drodze do hotelu spostrzegliśmy coś w rodzaju mega tłumu w markecie Co.op – postanowiliśmy tam wejść. Po chwili poczuliśmy się tak jak w Chinach – połowa ludzi na nas się patrzy :)

Przechodząc korytarzami w sklepie, kątem oka można było zobaczyć, że każdy ukradkiem się na nas spoglądał. Jedno z dzieci chciało nawet ukradkiem dotknąć Stefcię (chyba po to, aby się przekonać że nie gryzie :) ale niestety zrezygnowało.

Ponownie czuliśmy się jak w zoo. Udało nam się kupić wodę i piwo na wieczór, po czym udaliśmy się już do hotelu.
Na dobranoc wypiliśmy po Sai Gonie, włączyliśmy dziwny wietnamski film w TV z napisami chińskimi oraz angielskimi i poszliśmy spać.

O 6.33 hotel zafundował nam telefoniczną pobudkę :)

O 7.00 wymeldowaliśmy się z hotelu i zjedliśmy śniadanie – do wyboru było kilka rodzajów makaronu oraz bagietki i kilka innych standardowych śniadaniowych potraw. Oczywiście były warzywa w sosie rybnym, który jest bardzo specyficzny i mało kto go trawi z turystów:)
Pół godziny później ruszamy w kierunku “pływającego rynku” (aka floating market) – czyli wymiany handlowej między mieszkańcami regionu, przy czym odbywa się ona na łódkach na środku rzeki.

Rzeczna stacja benzynowa :)

Nowy sposób kierowania łodzią:

Krowa też tu była:

Łódkowa kura:

Nasza opinia na temat “pływającego rynku”: ‘no fajny jest, ale dupy nie urywa…’ :)

Kolejna punkty wycieczki to degustacja owoców (i herbatki) oraz spacer brzegiem rzeki i wizyta w owocowym ogrodzie.

Krowa: Tutaj siedziałam i wykałaczki zajadałam:)

Największy most otwarty w 2010, który pozwala się przedostać przez Mekong bez używania przeprawy promowej. Ponoć w szczycie ruchu na prom czekało się około 1-2-3 godziny! Teraz przez most przejeżdża się w kilka minut :)

Na samym końcu popłynęliśmy do restauracji, w której można było sobie zjeść obiadek (niewliczony w koszt wycieczki).
Wzięliśmy po piwie oraz kwiaty dyni z czosnkiem i zieleniną:

Nowy kolega Krowy:

“Wieeeelki” jaszczur na psie:

Nadszedł koniec naszej wycieczki – droga powrotna do Sajgonu zajęła nam kilka godzin – na miejscu byliśmy bodajże koło 18.

Wróciliśmy do hotelu, by po chwili udać się z powrotem na miasto. Po spacerze po okolicy (gdzie nie widzieliśmy białego człeka)  postanowiliśmy zakończyć dzień jedzeniem.

Po drodze weszliśmy do knajpy z dużą ilością lokalnych ludzi w środku. Stefcia na chybił trafił z menu tekstowego (bez obrazków) wylosowała coś takiego:

Tym cosiem okazała się wołowina z sardynką, jajkiem, kawałkiem bliżej niezidentyfikowanego mięsa oraz frytkami i zestawem zieleniny. Pychota :)

Do tego lody:

Kilka uliczek dalej zjedliśmy jeszcze kasztany (9 000 VND) :

Oraz śmieszną bagietkę – długą na 30 cm i szeroką na… 2-3 cm – nadziewaną jakimś mięsem (w tle budka ze sprzedawcą):

Dzień się skończył i pora spać – jutro w planach któreś z muzeum oraz coś innego – nie wiemy jeszcze co…

P.S. Zna ktoś sprawdzone miejsce w Hanoi, Hoi An, Hue albo Da Nangu, gdzie można zjeść psa?
(Kilka słów wyjaśnienia co do powyższego zdania, bo chyba nie każdy je zakumał od razu i wiele osób się zbulwersowało. Nie bronię tutaj zjadaczy psów, czy też sposób w jakie zostają “przyrządzone”, ale nie wiem czemu niektórzy szukają tutaj sensacji typu – “on był w Azji, on chciał zjeść psa, on jest niedobry!”
Proszę nie obrzucać się wzajemnie błotem (przeciwnicy vs obrońcy) gdyż nie ma to sensu – akurat w tej sprawie nie da rady pogodzić tych dwóch przeciwstawnych opinii”
P.S.2 A tak na serio to nie wiem czy świadomie byłbym w stanie zjeść psa.





mleko

Komentarz(56)

  1. Widzialas kiedyś świnie która podaje łapę albo świnie przewodnika albo świnie zatrudniona w gopr? Jeśli widziałam to może faktycznie różnicy nie ma

  2. Aaaahh, byliśmy na tej samej wycieczce zaledwie tydzień temu! Poznaj po charakterystycznej rybie, jaką serowali na lunch (a raczej z jej mięsa robione były świeże sajgonki). Czyżbyście bookowali z Sinh Tourist?

  3. No nie mogę sie powstrzymać, zeby nie napisać jak wiele buraków mamy w polskim społeczeństwie! @Olga numer ONE:(
    Relacja ok, nie byłam, chciałabym i pojadę. Informacje przydatne, zdjęcia tez (uwielbiam oryginalne jedzenie), nie przerywajcie, piszcie, dziękuje. Pozdrawiam, Cynka

  4. W wietnamie sa psy hodowane specjalnie na mieso (jak kurczaki) i sa te drozsze na zwierze domowe.

  5. My pojechaliśmy na własną rękę. Byliśmy tydzień. Czasami było ciężko ale naszym zdaniem było warto bo widzieliśmy dużo miejsc mało turystycznych, a nawet te turystyczne mogliśmy zwiedzić z nieco innej strony. Chociaż były też takie dni że chodziliśmy kilka godzin nie mogąc znaleźć noclegu. Piękna przygoda! Tutaj możecie zobaczyć jak zorganizowaliśmy taki wyjazd :
    http://www.travelbloggia.pl/wietnam/delta-mekongu-na-wlasna-reke-czy-warto/

Opublikuj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *