Islandia 2012 relacja z podróży część 4 (jemy maskonura i wieloryba + południowa Islandia)
Dotarliśmy do Reykjaviku – stolicy Islandii, w której mieszka praktycznie większość ludzi z tego kraju. Zostajemy tutaj już do samego wylotu 19 czerwca rano.
Oczywiście pozwiedzamy okolicę i południową Islandię, ale najpierw szóstego dnia pobytu zajęliśmy się zwiedzaniem Reykjaviku oraz jedzeniem Maskonura i Wieloryba :)
Siódmego dnia na Islandii sprawdziliśmy co ciekawego można znaleźć w zachodniej części południowej Islandii.
Tuż po śniadaniu udaliśmy się na spacer po Reykjaviku. Po drodze spotkaliśmy Pana Wielkiego Maskonura wraz z kolegami:
Po przejściu głównymi ulicami miasta poszliśmy do Muzeum Penisów.
Jeszcze jakiś czas temu znajdowało się ono w Husaviku na północy Islandii, jednak niedawno zostało przeniesione do nowej siedziby w stolicy. Wstęp kosztuje 1000 ISK i niestety nie można płacić kartą (rzecz prawie niespotykana na Islandii – dotychczas nawet w najmniejszym punkcie/sklepie/muzeum/galerii można było płacić kartą).
Znajdziemy w nim kolekcję przeróżnych penisów należących do wielu różnych zwierząt.
Muzeum składa się z dużego pokoju oraz czterech mniejszych pokoi. Znajdziemy w nich nie tylko “żywe” penisy zatopione w formalinie czy innych środkach, ale także obrazy czy rysunki związane z tematyką penisów.
Najmniejszy z nich ma bodajże 2 mm i należał do samca myszy polnej. Z kolei największy z nich ma… 170 cm oraz waży 70 kg! Należał oczywiście do jednego z wielorybów.
Mieliśmy przyjemność odwiedzić publiczną toaletę:) Wstęp jest za darmo. Automatyczne drzwi. Papier, lusterko. Po skorzystaniu toaleta czyści się sama – trwa to jakieś 2 minuty. Jednym słowem – all inclusive.
Wstępujemy także do górującego nad miastem kościoła. Jest jest całkiem nowy – został zbudowany w 1982 roku. Po wejściu do środka nie widzimy zasadniczego żadnych zdobień czy przepychu znanego z kościołów.
Wrażenie za to robią ogromne organy. Trafiamy na koncert organowy. Dźwięk z nich się wydobywający jest doniosły i robi wrażenie.
Nasz kolejny przystanek do Muzeum Narodowe. Wstęp kosztuje aż 1200 ISK, ale warto wydać te pieniądze.
Na dwóch piętrach muzeum przedstawiono całą historię Islandii i jej narodu.
Znajdziemy tutaj opisy, eksponaty i filmiki ilustrujące zmiany i najważniejsze fakty w historii.
Dzieje Islandii rozpoczynają się od 800 roku naszej ery (tzw. czasy Osadników). Muzeum jest naprawdę warte odwiedzenia oraz dokładnego przyjrzenia się wszystkim działom w muzeum.
Ważna uwaga – aby niepotrzebnie nie stać przed ekranami na poszczególnych “działach” można udać się na trzecie piętro, gdzie znajdziemy kilka komputerów na których siedząc wygodnie na krzesełkach możemy od razu oglądnąć wszystkie z nich. Jest to o wiele bardziej wygodne niż stanie przed każdym z ekranów… Każdy filmik trochę trwa.
Nasz ostatni punkt dzisiejszego dnia to rocznicowa kolacja. Udaliśmy się wypatrzone wcześniej knajpy Hereford Steikhus położonej na głównej ulicy Reykjaviku.
Jest to w sumie jedno z niewielu miejsc gdzie można zjeść maskonura i wieloryba. Skorzystaliśmy z dwóch zestawów dnia: Menu Wieloryb i Menu Maskonur :)
Wkrótce na naszych talerz lądują odpowiednie potrawy.
U Stefci jest to zupa z homara, a na drugie danie stek z wieloryba oraz deser składający się z lodów ze styrem (islandzkim jogurtem)
Z kolei mój maskonurski zestaw składał się z: startera “maskonur na zimno” oraz grillowej piersi maskonura z sosem. Deser to także lody ze styrem.
Maskonur to taki miły, mały i ładnie wyglądający ptaszek, który jest także… smaczny :)
Ciężko mi porównać jego smak do innej znanej mi potrawy, ale Stefcia stwierdziła, iż maskonur na zimno smakuje trochę podobnie jak krowie języki.
Moją porcję grillowanego maskonura zrobili chyba z połowy ptaka, gdyż otrzymałem 6 całkiem dużych plastrów maskonurzego mięsa :)
Podobnie u Stefci – tutaj jednak wieloryb okazuje się bardzo podobny w smaku do wołowiny, ale nie tak do końca. Ma coś w sobie. Jak widać na załączonym wyżej zdjęciu porcja otrzymana przez Stefcię tez była całkiem duża.
Z restauracji wychodzimy najedzeni i zadowoleni. A w drodze do domu oczywiście robimy napad na krainę żelków i księgarnię.
Czujemy się spełnieni: Harakl zjedzony, Maskonur zjedzony, Wieloryb zjedzony – można więc wracać do domu. Wróć – jeszcze zostało kilka dni :)
AKTUALIZACJA 2012.06.17, 02:00
Tuż po śniadaniu udaliśmy się do Parku Geotermalnego w Hveragerdi, jakieś 30 km od Reykjaviku. Park jest bardzo malutki, wejście na jego teren jest darmowe. Za to płatne jest moczenie nóg w “błocie” (którego nie ma :) za 700 ISK oraz… ugotować w wodzie jajko za 100 ISK :)
Zapach śmierdzących jaj na terenie parku jest gratis :)
Kolejny przystanek to Muzeum Troli, Elfów i innych dziwnych stworzeń. Udaliśmy się tutaj w celu odnalezienia trolla, który na północy Islandii ukradł nam naszą Krowę (no chyba, że zaginęła ona w akcji :(
Wejście do muzeum jest stosunkowo drogie (1500 ISK/osobę). Wewnątrz budynku jest bardzo ciemno, co tworzy odpowiedni klimat. Na “recepcji” otrzymujemy podróbkę ipoda z nagraniem lektora, który oprowadza nas po kolejnych “stanowiskach” w muzeum, jednocześnie opowiadają historie w poszczególnych częściach wystawy.
Odwiedzamy elfy i śpiącego trolla (a nawet dwa), niestety nigdzie nie znajdujemy naszej krowy. Podejrzewamy, że padła już ofiarą jakiegoś trolla i teraz trawi się w jego żołądku…
W muzeum można też oglądnąć krótki 7 minutowy film opowiadający historię trójki dzieci, które przypadkiem weszły do jaskini zamieszkałej przez kobietę-trolla.
Prosto od trolli pojechaliśmy do maluteńkiej wioski Leirubakki. Znajdziemy w niej Hekla Center poświęcone wulkanowi Hekla, który od 1970 roku wybucha w-miarę-regularnie co 10 lat.
Ostatni się trochę opóźnia, gdyż poprzednia erupcja miała miejsce w 2000 roku (wcześniejsze w 1991, 1981, 1980, 1970). Z tego powodu każdy oczekuje na jej wybuch i liczy na to, iż przyniesie on mało strat.
Muzeum składające się z jednej dużej sali zawiera najważniejsze informacje o całym kompleksie Hekla, wraz z filmikami z poprzednich erupcji.
Trzeba przyznać, iż wulkan ten budzi respekt i mam nadzieję, że nie wybuchnie w trakcie naszego pobytu na Islandii :)
W sklepie w pobliskiej miejscowości odnaleźliśmy ciekawą rzecz – kawę w formie “gorącego kubka” :D
Jadąc dalej trasą nr 1 (Ring Road) trafiamy na pierwszy z wodospadów – Seljalandsfoss. Jest o on tyle interesujący, iż można przejść “za” nim albo też (częściowo) “pod” niego.
Wokół spadającej wody po raz kolejny można było zaobserwować piękną tęczę. Pierwszy raz w życiu mogliśmy ujrzeć tęczę nie w kształcie półkola, ale w formie całego koła (niestety ciężko jej wtedy zrobić zdjęcie)! Szczęka opada z wrażenia.
Nie byłbym sobą, gdybym podczas przejścia za wodospadem nie skorzystał z okazji i nie wszedł pod strumień wody (ten mniejszy). Kilka sekund pod nich wystarczyło, aby całe moje spodnie (w sumie to przednia połowa) był CAŁKOWICIE przemoczone :) Na szczęście kurtka dała radę i nie przepuściła ani kropelki.
O ile wody nie było dużo, o tyle siła z jaką ona spadała powodowała, iż woda po prostu “wbijała” się prosto w spodnie…
Kilkanaście kilometrów dalej znajdziemy muzeum poświęcone dobrze nam znanemu wybuchowi wulkanu Eyjafjallajökull w 2010 roku.
To ten wulkan, który w pierwszej połowie 2010 roku zatrzymał ruch lotniczy w praktycznie całej Europie.
Na nas też wpłynął – dzięki niemu mieliśmy o 2 dni dłuży pobyt w Maroku :)
Samo muzeum składa się z kilkudziesięciu zdjęć i pokazu 20-minutowego filmu. Wstęp kosztuje 750 ISK, więc nie korzystamy bo nie ma sensu tyle płacić za tak mało…
Nieopodal znajdziemy także wodospad Skogafoss, który początkowo nie dał się okiełznać z powodu ulewy…
Przez całą resztę drogi do Vik jechaliśmy w deszczu. Bardzo dużym deszczu!
Z powodu pogody nie dane nam było dokładnie przyjrzeć się wysepkom koło Vik oraz dziurze w skale przypominającej Blue Window na Gozo (Malta).
Daliśmy tylko radę zrobić zdjęcie z daleka… Ale południowy występ zaliczony:)
Droga powrotna na szczęście była już przyjemniejsza, głównie z powodu braku opadów :)
Tym razem udało nam się zobaczyć wodospad Skogafoss. Wdrapujemy się na jego szczyt. Widoki z góry (w doły też) były bardzo przepiękne…oczywiście też tęcze m.in. na łące:)
W drodze powrotnej podziwialiśmy mniejsze i malutkie wodospady, łąki z fioletowymi kwiatami, krowy, owce, konie oraz stare, tradycyjne islandzkie domki:
Wiemy, że krowa czy koń to nic wielkiego, ale jak się obserwuje ich życie na dużej przestrzeni, zabawy, to tylko się człowiek cieszy.
Dojechaliśmy do hostelu, stan licznika rano wynosił 8079 km, teraz zwiększył się o 523 km i wynosi 8602 km…
Jutro, 17 czerwca, Islandczycy obchodzą swój Dzień Niepodległości – oczywiście zajrzymy na ich uroczystości z tym związane.
Przy okazji sprawdzimy czy panowie Geysir i Strokkur będzie trysnąć strumieniem gorącej wody, sprawdzimy także czy Gullfoss jest na swoim miejscu…
Islandia:) Pięknie.
Jedno mnie tylko zmartwiło. Być tam i nie zjeść sławnych hotdogów uznanych za najlepsze na świecie! mhm…
Dziwne zwyczaje kulinarne, najpierw pies potem wieloryb
@flatplanet
Jedliśmy hot-dogi, te z boczkiem na parówce też :)
@Lk
A niby kiedy jedliśmy psa?
Co do kuchni islandzkiej, to skyr jest jedną z tyc hrzeczy, których naprawdę barkuje na kontynencie, a przepis jest dość skomplikowany. Fajnie sobie przypomnieć te wodospady, południe Islandii jest naprawdę fascynujące…