Czas na część drugą relacji z podróży z Maroka. Tym razem opis Tangieru oraz informacje czemu nie udało nam się wylecieć z Maroka zgodnie z planem…
Jesteśmy w Grand Taxi podążając w kierunku Boulevard Pasteur. Za oknem auta widzimy bloki. Dużo bloków, bardzo dużo bloków. Wszystko w trakcie budowy. W końcu gdzieś trzeba mieszkać. Widać nieustanny rozwój Maroka, podnoszenie się stopy życiowej cześci jego mieszkańców. W oczy rzucił mi się billboard marokańskiego dewelopera – mieszkania już za 500 000 Dirhamów – na nasze jakieś 200 000 PLN. Niestety nie podali metrażu mieszkania. Docieramy do punktu docelowego. Rzut okiem na mapkę w przewodniku, 5 minut poszukiwania drogi w stronę medyny i po kolejnych 15minutach wchodzimy w najruchliwszą dzielnicę miasta. Jako, że Janek i Magda mają zarezerwowany hotel – postanawiamy najpierw znaleźć ich nocleg i dopiero później poszukać własnego dachu nad głową. Chwilka błądzenia po medynie i jest – Hotel Dar Jamal. Cena: 57 EUR (ok 600 Dh) za dwójkę za noc. Dla nas dobre 10 razy za dużo :) Na szczęście wielkim plusem Maroka jest fakt, iż nawet w sezonie można jechać “w ciemno” i na pewno coś się znajdzie. Tym razem długo nie musieliśmy szukać – raptem drugi hotel do którego weszliśmy nam odpowiadał – Pension El Wedad . Miły Pan z recepcji pomimo tego, iż nie znał (tak jak i my:) ) francuskiego (a tym bardziej angielskiego) dogadał się z nami. Wyrok dla portfela: 80Dh za 2 osoby za noc. Taniocha. Do tego opcjonalnie “hot douche” w cenie 10 Dh, natomiast zimny prysznic jest gratis. Pokoik nawet przestronny, z trzema łóżkami, umywalką, krzesłami i stolikiem. Ot standard jak chodzi o Maroko. Co prawda ściany nosiły znamiona czasu (a raczej wilgoci), ale czego tutaj wymagać od noclegu za 4 euro od osoby ? Tym bardziej, że miał on nam służyć do nocowania, a nie podziwiania architektury… (współrzędne GPS noclegu: N 35stopni 47″09.52′ , W 5st 48″35.85′ )
Nocleg mamy, pora więc skosztować tego co Maroko nam potrafi zaoferować: miętowej herbaty i harriry. Już w drugim barze znajdujemy herbatę po 3.5 Dh za sztukę – będziemy się tam “herbacić” już do końca pobytu w Tangierze. Do tego mały okrągły chlebek za dirhama – po prostu taniocha. Jako, że to nasz pierwszy dzień, postanawiamy spędzić go na włóczeniu się po medynie i porcie, odwiedzając przy okazji plażę w Tangierze, które niestety nie ma w przewodniku za dobrej opinii. Wchodzimy na plażę – a tam wielbłądy. Takie prawdziwe – nie żadne sztuczne dmuchane czy plastikowe. Oczywiście same tutaj nie przywędrowały, plaża okazała się dla nich miejscem pracy. Chętni mogli sobie pojeździć na wielbłądzie za (z tego co pamiętam) jedyne 3 euro. Jako, że nie jesteśmy miłośnikami ujeżdżania wielbłądów, postanowiliśmy nie skorzystać z tej opcji.
Jednak innej rzeczy nie mogłem sobie odpuścić. Jest to pewnego rodzaju tradycja moich wyjazdów – kąpiel w morzu (bądź w oceanie – w zależności od dostępności jednego i drugiego). Pomimo silnego wiatru, który niwelował ciepło przekazywane przez słońce, postanowiłem, iż nic nie stanie mi na przeszkodzie w kąpieli – ani brak kąpielówek, bokserek na przebranie ani brak ręcznika. Jak powiedziałem – tak się stało. Woda – cóż zimna i słona, jednakże o wiele czystsza niż ta w Rabacie. Jak później okazało się – 200 m dalej już nie była taka czysta – wszystko z powodu kanału ściekowego z miasta…
Zostało nam całe popołudnie do zagospodarowania – padło na wycieczkę na Cap Malabata, czyli przylądek położony na wschód od miasta, z którego widać cieśninę gibraltarską. Według przewodnika kursuje tam autobus miejski numer 15, który kosztuje 1,5 Dh w jedną stronę. Niestety pomimo 2 godzin czekania na przystanku – nie udało nam się na niego doczekać… cóż widocznie przylądek nie chciał nas ugościć…. Postanowiliśmy wrócić do miasta, po drodze odwiedzając port – Janek i Magda mieli w planach wyprawę promem do Hiszpanii i chcieli sprawdzić cenę. Okazała się ona mało przyjazna, jak na marokańskie ceny – 35 euro za osobę w jedną stronę.
Wracamy do medyny – tym razem udaliśmy się na kazbę. Wbrew pozorom droga okazała się prosta i nie było nam dane zgubić się :) Spacer okazał się całkiem przyjemny, pomimo iż przez cześć drogi było nam dane iść pod dosyć stroną górkę – mieliśmy okazję sprawdzić naszą kondycję. Stefcia nie byłaby sobą gdyby w trakcie nie wypiła dwóch świeżo wyciskanych soków z pomarańczy. Cena standardowa – 5 Dh za szklankę, smak: bez porównania z polskimi “świeżo” wyciskanymi sokami. Doszliśmy do kazby i od samego wejście jesteśmy atakowani przez bardzo chętnych przewodników, gotowych pokazać nam “niedostępne i bardzo ciekawe” zakątki tej części miasta. Oczywiście rezygnujemy z ich usług i sami odkrywamy uroki kazby. Nie trzeba było dużo chodzić i szukać, aby znaleźć słynną dziurę w murze, przez którą dochodzi się na skarpę z widokiem na port i cieśninę. Ten widok to coś czego nie można opisać słowami, poniższe zdjęcie pokazuje jego piękno:
Skarpa na jakieś dobre kilkanaście metrów wysokości, z większość jej zbocza jest “zbudowane” z gruzu wysypywanego na nią przez mieszkańców. W dole widzimy brzeg morza wraz z drogą i alejką spacerową, której nie omieszkaliśmy odwiedzić w terminie późniejszym. Iść nabrzeżem można w nieskończoność gdyż ciągnie się ono bardzo daleko. My zrezygnowaliśmy po przejściu prawie 3 kilometrów. Po drodze można zaobserwować różnorodność skarpy. Od wysypiska gruzu, poprzez zbocze porośnięte krzakami, gołe skały na który pasą się kozy, jak i po prostu piasek. Na jednej z wielkich skał zlokalizowany jest kolejny punkt widokowy. Dojść na niego można na dwa sposoby: prostszy, czyli “od góry” idąc z miasta oraz trudniejszy – czyli od strony nabrzeża korzystając ze schodów wykutych w skale (prawie na całej długości – przez kawałek idzie się po gołej skale – radzę uważać).
Bogatsi w doświadczenia poprzedniej podróży, tym razem postanawiamy poznać medynę w najprostszy sposób – po prostu włócząc się po niej. Na tym mijają nam dwa kolejne dni. Chociaż nie tylko na tym. Okazało się, iż Stefcia jest większym żarłokiem niż ja. Przynajmniej w Maroku :) Dla Stefci dzień bez przynajmniej 4 miętowych herbat, 3 szklanek soku z pomarańczy, tadżinu, dwóch harir i szaszłyczków (lub kiełbasek) byłby dniem straconym… Nie muszę mówić jaką minę miała obsługa z baru, gdzie pierwszy raz zamówiliśmy jedzenie… Chyba dlatego Stefcia kocha Maroko…
Wracając do samego miasta – nie trzeba być bystrym obserwatorem aby zauważyć, iż Tangier jest chyba najbardziej ?europejskim? miastem w Maroku. Na pewno wynika to z jego historii jak i z bliskości naszego kontynentu. Przez wieki miast było pod wpływem ludzi z poza europy. Nie znajdziemy tutaj takiej ilości kobiet w burkach, nie znajdziemy także dużej ilości starszych mężczyzn w tradycyjnym marokańskim ubiorze. Brak też suk (czego bardzo nam brakowało). Jest to też plus, fakt ten sprawia, iż Tangier wyróżnia się spośród innym miast swojego kraju.
Pisałem wcześniej, iż w Maroku Stefci uwielbia jeść – jednak to nie wszystko. To co Stefcia lubi bardziej to robić zakupy. Pierwszym zakupem były oczywiście buty w stylu “cichobiegi firmy szelest” czyli po prostu zwykłe wygodne, proste buty wygodne w noszeniu. Jednak nie to było głównym celem zakupowym Stefci. Były nim…. jedwabne nici oraz koraliki. Pierwsze w nich w super niskiej cenie 6 Dh za 2 szpulki, dzięki czemu w drodze powrotnej mieliśmy całą reklamówkę tych nici – dokładnie 24 takie podwójne szpulki. Koraliki – ich zakupiliśmy jeszcze więcej, m.in. Stefcia znalazła swoje upragnione szklane kulki na które polowała w Polsce. Dla porównania: cena 1 sztuki w Polsce – 1 do 2 zł, cena w Maroku: ok 5-10 gr w przeliczeniu za sztukę! Nic tylko importować je do naszego kraju…. :) I to nie koniec naszych zakupów. Tym razem nie zapomnieliśmy kupić przypraw, świeżej mięty oraz większej ilości owoców. Wypatrzyliśmy też moździerz do rozdrabniania czy też ubijania przypraw oraz o długo przez nas poszukiwanym tygielku do kawy po turecku czy też spieniania mleka.
Natomiast dzięki Mounirowi – sprzedawcy ze sklepu z przyprawami i ziołami, mieszczącego się obok naszego hotelu, w końcu poznaliśmy sekret przygotowywania herbaty miętowej. Sekret polega na tym, iż…. nie powiem, ponieważ nie byłby to już sekret :) W sklepie spędziliśmy dobre 3 godziny, nie tylko na handlu ale także na rozmowie z Mounirem i jego szefem. Dowiedzieliśmy się dużo ciekawych rzeczy – jeśli macie jakieś pytania – możecie do niego napisać: KLIK Ponieważ Mounir spędził kilka lat w Europie (konkretnie w Niemczech) włada całkiem dobrze językiem angielskim i niemieckim.
Niestety wszystko co dobre szybko się kończy, tak i nasz pobyt dobiegał końca. W ostatnią noc po raz pierwszy zostaliśmy zbudzeni przez dobiegające z megafonów nawoływanie mieszkańców do modlitwy. Ponieważ megafony występowały w ilości dużej, nawoływania było słyszalne aż za dobrze… Dziwne tylko że tylko raz na cały pobyt, chociaż modlitwy odbywają się codziennie.
We wtorek pobudka była kilka minut po 3 rano, zabraliśmy rzeczy z hotelu i taksówką pojechaliśmy na lotnisko. Wszystko przebiegało zgodnie z planem, do momentu, kiedy okazało się, iż pierwszy z wtorkowych lotów został odwołany. Na lotnisko zaczęło robić się tłocznie, ktoś przekazał informację o chmurze pyłu wulkanicznego nad Marokiem. W telewizji widzieliśmy transmisję z tornada – co też nie napawało nas optymizmem. Natura się buntuje? Gdy chwilę później przy naszym locie pojawił się napis “annulé” (czyli skasowany) stało się jasne, iż dzisiaj nie opuścimy Maroka…
Kilka zdjęć z Tangieru:
Współrzędne kilku punktów (wg formatu AutoMapy):
Współrzędne El Wedadu: N 35stopni 47″09.52′ , W 5st 48″35.85′,
Współrzędne skały widokowej: N 35st 47″27.02′ , W 5st 49″12.68′
Herbata za 3.5Dh: N 35st 47″ 08.73′ , W 5st 48″47.19′
Dojście do El Wedad z Petit Socco zaznaczyłem czerwoną linią, niebieska kropka to mniej więcej El Wedad (mają widoczny znak)
ech zazdroszcze:)))
no i Mleko jak ostatecznie wróciliście?
ryan air powienien zapewnić Wam nocleg i wyrzywienie na czas kolejnego lotu, tak przynajmniej wynika ze strony prawnej…
miało być wyżywienie ;-)
w jaki sposób można dojechać z lotniska petitte taxi?
Odchodzisz 100m od terminalu i łapiesz taxi :)
I tak taxi wraca do miasta, wiec bardziej mu sie oplaca wziac 30Dh niż jechać na pusto :)
Wspolrzedne wg formaty AutoMapy.
wspolrzedne El Wedadu: N 35stopni 47’09.52″ , W 5st 48’35.85″,
Współrzedne skały widokowej: N 35st 47’27.02″ , W 5st 49’12.68″
herbata za 3.5Dh: N 35st 47′ 08.73″ W 5st 48’47.19″
Szukalam El Wedad i nie znalazlam. Moze przez ten rok zmienil nazwe.