Home loty Maroko część 5: Fez, czyli komercja na maksa + powrót do kraju

Maroko część 5: Fez, czyli komercja na maksa + powrót do kraju

Dojeżdżamy na dobrze znany (i pechowy) dworzec w Fezie. Tym razem nie pada, udajemy się więc do znanej już knajpki coś przekąsić i opracować plan pobytu w Fezie. Na śniadanie jemy smażone sardynki i ziemniaczki. Oczywiście pijemy herbatę. Obserwujemy okolice baru, gdzie pojawiło się całkiem dużo kotów, nawet za dużo :)

Grunt to dostać się do medyny, oczywiście piechotą, aby zobaczyć jak najwięcej. Znaleźć nocleg i ruszyć na podbój medyny. Po drodze oczywiście nie obywa się bez ciekawostek. W czasie przechodzenia obok jednego z pałacu króla, Stefcia zauważa ładną bramę, ozdobioną z ładną budką nieopodal. My z drugiej strony ulicy. W sam raz na zdjęcie. 2 sekundy po zrobieniu zdjęcia, z budki wychodzi strażnika i woła nas. Okazuje się, że nie wolno robić zdjęć i mam je wykasować przy nim. Nie chcąc spędzić najbliższego roku w więzieniu, kasuję to zdjęcie. Trudno. 400Metrów dalej jest brama główna. Tutaj można już legalnie robić zdjęcia – to widać. Dookoła przewijają się wycieczki. Niemieckojęzyczni emeryci (i trochę młodsi też) wychodzą z autobusu i razem z przewodnikiem udają się pod bramę. Za 15minut już ich nie ma – autobus przeciska się między autami w bardzo wąskiej i stosunkowo zapchanej uliczce. Jak się później okazało pojechali w okolice medyny.

Idziemy poprzez jedno targowisko, zakręcamy i trafiamy na plac. Jest gorąco. Już tutaj widać różnicę między Rabatem czy Meknesem a Fezem. Pierwsze wrażenie? Fez to jedno wielkie komercyjne miasto. Takie wrażenie towarzyszy nam już do końca pobytu tutaj. Docieramy do medyny, w okolice głównej bramy – Bab Bu Dżalud. Pierwsza sprawa – znaleźć nocleg. Hotel cośtam – wchodzimy, docieramy do recepcji – 300Dh. Dziękujemy ładnie. Zdzierstwo. Idziemy dalej – hotel Cascade – w recepcji na pytanie o cenę pokoju, obsługa nie odpowiedziała, a odburknąła – 160 Dh. Cena lepsza, ale za taki standard obsługi to my dziękujemy. 200 metrów dalej jest hotel National. Przed wejściem starszy pan na białym, ogródkowym, plastikowym krzesełku. Bardzo miły. Cena 120Dh za dwójkę. Ciepły (w sumie gorący) prysznic w cenie. Taras na samym szczycie. Wypas. Bierzemy. Lokalizacja super – KLIK

Bagaże zostawione, idziemy się zgubić w medynie, jak to polecają w przewodnikach. Udaje nam się. Docieramy do dzielnicy gdzie produkują czajniki i inne rzeczy z miedzi. Chcemy tutaj wrócić następnego dnia. Niestety już nigdy nam się to nie uda :( Sama medyna jest bardzo skomplikowana, zupełnie jak w przewodniku. Miliony uliczek, w tym kilka głównych. Wychodzimy gdzieś z drugiej strony medyny. Znajdujemy jakaś fontannę. Parking. Sklep. Pełno dzieci dookoła, biegają za nami coś tam krzyczą po swojemu. Najlepszy sposób? Ignorancja. Idąc główną uliczką co chwila słychać : “Polonia!” , “Jak się masz?” , “Maroko-spoko”. Skubańcy już daleko potrafią zgadnąć narodowość. Cały 14 luty schodzi nam na łażeniu po medynie. Widzimy mięsny z kurkami. Żywymi. “Poproszę o tamtą kurkę, na rosołek.” Tak pewnie wyglądają zakupy w takim sklepie. Tradycyjnie już jemy harirę i pijemy herbatę miętową. Oczywiście w knajpie dla tubylców. Za dwie herbaty i dwie zupy płacimy 20 Dirhamów. Omijamy ?europejskie? knajpki, nastawione na turystów. Tam zdzierają. To samo danie kosztuje tam 60Dh od osoby. Śmiech na sali. W kraju takim jak Maroko, nie sztuka jeść w takiej “ąę” restauracji, tylko tam gdzie jedzą tubylcy. Mamy dosyć wracamy do hotelu. Wchodzimy na taras, skąd roztacza się piękny i niezapomniany widok na całą medynę i okoliczny plac. Za wszystko inne zapłacisz kartą MasterCard :P (żartuję, ten wyjazd sponsorowała Visa Electron z mBanku – polecam, głównie ze względu za darmowe wypłaty z bankomatów za granicą!). Następny dzień poświęciliśmy na zwiedzanie. Odwiedziliśmy medresę Bu Inanijja oraz Muzeum Dar Basa. Spotkaliśmy w nim parę starszych Polaków z Francji. Pogoda dopisywała, więc posiedzieliśmy chwilę w muzealnym ogrodzie. Chcieliśmy także odwiedzić Dar Bu Muhammad Szarki, niestety strażnik nie chciał nas wpuścić. Koniec końców nie dogadaliśmy się co do powodu nieczynności pałacu. Szkoda.

Moja opinie o Fezie nie zmienia się: medyna to jedna wielka komercja. Wszędzie można znaleźć sprzedawców wciskających nam towar, zapewniających nas że to u niego jest najtaniej i tylko u niego można go kupić. Co z tego, że dwa sklepy dalej leży ten sam towar. Wszędzie pałętają się przewodnicy gotowi za drobną opłatą oprowadzić nas po medynie. Każdy czegoś od nas chce. Najlepiej to ignorować. Lepiej dla nas i dla nich. Proste jak drut. Z racji tej wszechobecnej komercji postanawiamy, iż do Fezu już nie wrócimy. Chyba, że na zasadzie dolotu tutaj, bądź odlotu z fezowego lotniska.

Następnego dnia ponownie łaziliśmy cały dzień po medynie, znowu harira, znowu miętowa herbata. Pierwsze zakupy, szklanki, czajniki, zarąbiste buty w kolorze miedzi, portfel, niebieska torebka dla Stefci. Obrus na stół, serwetki, tamto, sramto. Po prostu szał zakupów :D Niestety wszystko co dobre szybko się kończy. Nastał wieczór, byliśmy totalnie zmęczeni. Następnego dnia mieliśmy wylot wczesnym wieczorem. Idziemy spać. Spakujemy się rano. Tak też uczyniliśmy. Rano szybkie przebranie rzeczy, co się przyda a co nie. Pakujemy czajniczki, orzeszki, daktyle, buty i całą resztę. Zostaje jeszcze trochę miejsca w plecakach. Idziemy na ostatni spacer po medynie, ostatnią herbatę w okolicznym barze. Żegnamy się z gościem w hotelu i wracamy do miasta. Po drodze wizyta w kafejce, aby spisać adresy znajomych do wysłania kartek. Trzeba też było wydrukować karty pokładowe na loty powrotne.



Wracamy do ville nouvelle. Znowu wizyta w naszej knajpce, tym razem jest to śniadanie. Jesteśmy świadkami bójki młodych tubylców. To nie koniec. Później z domu obok wynoszą jakąś kobietę na noszach. Martwą. Idziemy w okolice dworca, po drodze znowu herbatka. Koło dworca kolejowego przystanek ma autobus numer 16 kursujący między dworcem a lotniskiem. Jego specyfika polega na tym, że kursuje mniej więcej co godzinę, ale nie wiadomo o której godzinie :) Bilety kupiliśmy w budce na dworcu. Kosztuje on całe… 3.40 Dh. Po 10 minutach podjeżdża autobus z numerem 16. Pakujemy się do środka. A tam: siedzenia ułożone jak w metrze oraz…. budka do kupowania biletów. Razem z kasjerem w środku. Przeszklona budka w środku w autobusie. Śmieszny widok. Oczywiście oprócz nas autobusem nie jedzie żaden inny europejczyk. Czujemy się jak małpki w zoo. Autobus podejrzewam starszy od nas, na środku podłogi pod siedzeniem, dziura wielkości 20 na 20 cm. Siedzenia kiwają się na zakręcie. Pojazd wygląda niczym stare autobusy kursujące we Wrocławiu na linii 112 i 113 :) Po 40 minutach dojeżdżamy na lotnisko. Po wysiadce z autobusu robimy mu zdjęcie. Dzieci jadące w środku machają nam na pożegnanie, czyni to również kasjer z budki :D Miło.

Czasu mamy, aż za dużo. Idziemy do przylotniskowej restauracji. Bierzemy pożegnalny tadżin i herbatę. Przypadkiem prawie zostawiam ślubną obrączkę w ubikacji. Na szczęście Stefcia ją znajduje. Dalej została nam kupa czasu. Postanawiamy iść do najbliższego sklepu, kupić to o czym zapomnieliśmy – miętę i owoce. Po 40min spaceru w jedną stronę docieramy do wioski. Momentalnie kupa dzieci wokół nas. W jedynym sklepie jaki znaleźliśmy, nie ma tego co chcemy. Kupujemy tylko chleb i wracamy na lotnisko. Po drodze kończymy kupione wcześniej truskawki i pomarańcze. Jest 17, wylot o 19.25. Przy wejściu na lotnisko, pierwsza kontrola. W terminalu udajemy się na kawę i herbatę. Po jakimś czasie zza baru wychodzi….. kot. Tak, kot. Taki zwykły sierściuch. Pewnie to kot lotniczy :D Dochodzi 18, więc postanawiamy udać się do gate, ale najpierw security. Tłoku nie ma, gdyż tego dnia został już tylko nasz lot. Przy security okazuje się, że pomimo lotu z samym bagażem podręcznym i tak trzeba się udać do punktu obsługi celem odznaczenia nazwiska na liście. Wypas. Zachodzi podejrzenie, iż będą ważyć bagaże. Biorę plecaki i idę do nieużywanej wagi. Plecak Stefci – 9.9kg, mój prawie 11 kg. Fajnie. Przekładam 2 pomarańcza do kurtki. Teraz plecak waży dokładnie 10.0 kg. Po “odprawie” udajemy się na security, gdzie ponownie zostajemy zawróceni z powodu braku immigration card. Mogli o tym od razu powiedzieć. Przechodzimy przez security. Strefa bezcłowa to jakiś kiepski żart. Woda za ponad 3 euro. Tabliczka czekolady w barze to…. 6 euro !!! Po prostu zdzierstwo!!! W końcu znajduję wodę 1.5 litra za 24 Dh (6zł).

O czasie odlatujemy do Barcelony Girony, gdzie lądujemy zgodnie z planem. Spacer przez terminal, znajdujemy miejsce do spania. Rozkładamy się, śpiworki też i idziemy spać. Wstajemy po 4 rano, nawet wyspani. Zbieramy się, przechodzimy przez security. Uwagę strażników zwracają nasze czajniczki do kawy i herbaty, ale przechodzą one bez problemów. Standardowo już w Gironie, czekamy aż otworzą McDonaldsa. Kupujemy Pikantne KurczakBurgery i Sałatki. Później jeszcze jeden taki sam zestaw. Do tego wino w sklepie. Do plecaka wkładam pomarańcza oraz kupione wino. Teraz ma chyba z 13-14kg. Obawiamy się brygady lotnej na gate. Na szczęście udaje się nam wejść na pokład bez problemów.

Dwie i pół godziny później lądujemy we Wrocławiu. Zimno, zimno i jeszcze raz zimno, Stefcia już zdołowana. Opuszczamy terminal. Cały tydzień przechodziliśmy przez środek drogi, ba nawet środkiem ronda szliśmy w Maroku. Szliśmy drogą bez chodnika, bez przejścia dla pieszych. Z terminalu wyszliśmy pasami dla pieszych. Stefcię prawie przejechał taksówkarz!! I jeszcze się rzucał, że to jej wina !!! No po prostu buractwo na maksa. Kij mu w oko i gwóźdź w oponę. Autobusem 406 wracamy do miasta, później tramwajem nr 5 do domu. Tam już czeka na nas stęskniony pies. Koniec wyprawy…




mleko

Komentarz(9)

  1. Witam,
    właśnie wróciliśmy z Maroka (6 os.: 3 dziewczyny i tyleż chłopaków). Na trasie z Nadoru przez Użdę do Asilah i Tangeru znalazł się Fez. Tam jest piekło :) Mała poprawka do relacji – hotel znajduje się jeszcze przed bramą do medyny i nazywa się National (bez Inter-). Do bramy dotarliśmy ok. 20. Faux guides tu to była rzeźnia, w końcu, po upływie ok. godziny się od nich uwolniliśmy odprowadzani okrzykami “I f*ck Poland!”. Zdecydowaliśmy, że wracamy do ville nouvelle, zagadnięci przez kolejnego “my-brother” decydujemy się jeszcze obejrzeć pobliski riad. Pełen wypas, zaporową cenę 1800 dh zbijamy do 500 i zostajemy.

    Riad Lalla Zoubida.
    Mapa G: http://maps.google.com/maps?f=q&source=s_q&hl=pl&geocode=&q=34.061191,-4.980648&sll=34.061006,-4.981152&sspn=0.001269,0.00327&ie=UTF8&ll=34.061028,-4.980948&spn=0.002538,0.006539&t=h&z=18&iwloc=near
    Strona riadu: http://www.riadlallazoubida.ma
    To był najdroższy nocleg na naszej trasie…

    To było trzeba uczcić ;) Sklep z alkoholem (miejscowe piwo ok. 20 dh, wino 50 dh, w ofercie również mocniejsze trunki, w tym rosyjska i skandynawskie wódki) kawałeczek od dworca kolejowego.
    Google Maps: http://maps.google.com/maps?f=d&source=s_d&saddr=34.044842,-5.004622&daddr=&hl=pl&geocode=&mra=mift&mrsp=0&sz=18&sll=34.044837,-5.004621&sspn=0.002538,0.006539&ie=UTF8&t=h&z=18

  2. suabo, mogles kupic tyton do szisz w tej strefie bezclowej, jesli nie palisz to w celu dalszej odsprzedarzy, zwrocilby ci sie lot bo cena bardzo dobra

  3. Jeśli narzekasz na Fez, to lepiej nie jedź np. do Marrakechu! ;-)
    ps. z tym tytoniem absolutna racja, ja zakupiłem 10 paczek na bezcłówce ;D

  4. Marakesz był moim zdaniem koszmarny, nie wiem jak wyglądają inne duże miasta. Tam – smog i smród spalin taki, że głowa boli dosłownie po minucie na ulicy. Drogo – ceny jak w Polsce, w tym na prawdę drogie jedzenie. Nawet w tzw tanich jadłodajniach ceny były jak na polskiej stołówce a warunki higieniczne tak opłakane, że brzuch bolał na sam widok. Naganiacze i szarańcza w turystycznych miejscach zniechęca i przytłacza. Szarpnęliśmy się w końcu – skrajnie umęczeni – na hotel z basenem za 70 zł od głowy bo w 45 stopniowym upale i takim stężeniu smogu ugotowalibyśmy się na miękko :-) polecam zresztą hotelik ze ślicznym basenem – rajem:

    http://pl.tripadvisor.com/Hotel_Review-g293734-d1159670-Reviews-Residence_Ezzahia-Marrakech.html

    Chyba w Maroku trzeba pryskać czym prędzej z dużych miast bo np. 3-dniowa wyprawa na pustynię była bajkowa, totalnie inny klimat!

  5. Cóż, widzę, że nie tylko mnie Fez nie podszedł. To najgorsze miasto Maroka, nie wiem co ludzie w nim widzą, chamstwo i natarczywość Marokańczyków są wręcz niewyobrażalne. Za zwykłe wskazanie drogi potrafią zażądać 20 euro a jak człowiek się zdziwi nie wiadomo skąd wyskakuje kilku kolegów “przewodnika”, którzy cię otaczają i potwierdzają słowa kolegi, że przecież mu się NALEŻY.
    O natarczywych “przewodnikach”, wciskających kit sprzedawcach nie będę szerzej pisał. Miło wspominam tylko sprzedawców świeżo wyciskanego soku :)
    NO i garbarnia na kolana mnie nie powaliła. Nawet śmierdzieć nie chciała, bo amoniak jak to amoniak, ani to wielce śmierdzące, ani pachnące. Od wyrazisty zapach :)
    http://www.osmol.pl/2015/04/fez-turystyczne-maroko-ktore-nie-zawsze-zachwyca/

  6. Hej, czytałem informacje o Fezie na Twoim blogu i się zainspirowałem niektórymi miejscami o których piszesz. Bardzo mi się podobał Fez, ale są też mankamenty tego miejsca – szczególnie te araby co oferują haszysz, byli oni na każdym rogu. Oraz smród w wielu miejscach. Dla mnie największą atrakcją były garbarnie, chociaż śmierdziało tam niesamowicie… Ale warto mieć to miejsce doświadczone w życiu :D Jedzenie marokańskie jest przepyszne! Najlepsze oliwki jakie w życiu jadłem to właśnie w Maroko! Tandżinów nigdy nie zapomnę! Wielka medyna też robi wrażenie, łatwo się w niej zgubić. Nakręciłem krótki film z Fezu, może Ci się spodoba: https://www.youtube.com/watch?v=U3wOa2ZMyZ0
    Udało nam się dorwać tanie loty z Madrytu do Fezu, za 9 euro za osobę :D

Opublikuj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *